sobota, 25 kwietnia 2015

Rozdział 15. Rodzinna farsa


W sobotę wieczorem wszyscy, oprócz dzieci, które były w swoim pokoju, zebraliśmy się na werandzie, przed domem rodziców Tommy’ego.
- Pozwólcie zgrzybiałemu starcowi wygłosić kilka słów – powiedział Harold Sullivan i odpowiedziały mu pohukiwania i okrzyki zachęty. Arthur włożył palce do ust i gwizdnął. Tommy, stojący obok drzwi, kiwnął na mnie, żebym do niego podeszła. Wślizgnęłam się między niego i wujka Tripa, a on wziął mnie za rękę.
- Wszystko w porządku? – zapytał.
Skinęłam głową.
- To prawdziwa przyjemność dla Maj i mnie gościć was tu wszystkich – Harold Sullivan rozejrzał się po zgromadzonych na werandzie. – Jesteśmy naprawdę błogosławieni jako rodzina. Widząc was tu wszystkich razem, nie potrafię wyrazić, jaka rozpiera mnie duma – powiedział, a ja pomyślałam, że się rozpłacze. Tak się jednak nie stało. Zamiast łez na jego twarzy pojawił się uśmiech. – Bardzo cieszymy się, że mogliśmy poznać Megan i Lacey. Witamy was, moje drogie.
Lacey nie mogła tego słyszeć, ponieważ znajdowała się w pokoju obok wraz ze swoimi kuzynami. Ja natomiast, słysząc te słowa, lekko się zarumieniłam.
- Słuchajcie, słuchajcie – powiedział Tommy i zagrzechotał lodem w szklance.
- Megan, czy myślisz, że uda ci się okiełznać mustanga Sullivanów? – krzyknął młodszy brat Tommy’ego, John.
- Jak na razie nie została wysadzona z siodła – odkrzyknął Tommy.
- Wysadzona, wsadzona? – ktoś wrzasnął. Komentarz w stylu Arthura, ale równie dobrze mógł to być wujek Trip, który dzisiejszego wieczoru zdążył już sporo wypić.
- Spokojnie – powiedział Harold. – Chcę powiedzieć, że być może któregoś dnia i wy będziecie mieli okazję popatrzeć na trzy pokolenia i poczuć miłość i dumę, jakie dzisiaj przepełniają mi serce. Niech Bóg po wsze czasy błogosławi i chroni rodzinę Sullivanów i niech światło Jego ducha spada na was wszystkich.
Wzniósł swój kieliszek, wszyscy poszli w jego ślady, a kilka osób powiedziało: „Amen”. Na nowo rozbrzmiały rozmowy, kiedy Arthur głośno chrząknął, a po chwili wspiął się na krzesło.
- Teraz chwila jest równie odpowiednia jak każda inna – powiedział. – Kiedy dowiedziałem się, że Tommy przywozi do domu swoją nową dziewczynę, chciałem ją w jakiś sposób uhonorować. Napisałem więc wiersz – w tej chwili weranda zadrżała od głośnych, rechotliwych wrzasków, do których dołączył nawet Tommy. Arthur wyjął z kieszeni kawałek złożonej kartki, rozwinął ją, po czym zaraz schował z powrotem.
- Jestem pewny, że udało mi się nauczyć go na pamięć.
- Uważaj, Szekspirze! – zawołał Tommy.
- No dobrze – Arthur przełknął i skinął głową. – Chwileczkę, to limeryk, wspominałem już?
- Mów ten cholerny wiersz! – wrzasnął John.
Arthur spojrzał wprost na mnie i uśmiechnął się.


Nie jestem w stanie opisać tego, co czułam, słysząc jego słowa. Myślę, że będzie lepiej, jeśli nie poznacie tego wierszyka. Ja do tej pory jestem w szoku, że nie uciekłam do swojego pokoju, po tym, jak go usłyszałam. Krótko mówiąc, był chamski i zawierał erotyczne szczegóły.


W zapadłej ciszy słyszałam szmer drobnych fal uderzających o brzeg jeziora i głos jednego z chłopców, mówiącego: „Ale to moje”. Zaraz potem na werandzie rozległ się głośny ryk śmiechu, a mnie z trudem przyszło uwierzyć, że to się śmieje Maj Sullivan. Bardzo szybko pozostali zaczęli jej wtórować, krztusząc się i pokrzykując. Byłam pewna, że mogłabym się rozpłakać – byłyby to łzy zaskoczenia, nie smutku czy bólu – wiedziałam jednak, że najważniejsze jest, abym tego nie zrobiła. Głowę trzymałam wysoko uniesioną, uśmiechając się nieco sztucznie. Zastanawiałam się tylko, czy dzieci to słyszały?
- Bis! – krzyknęła pani Sullivan. – Jeszcze raz!
Na wypadek, gdyby komuś coś umknęło, Arthur zaczął od początku, a kiedy skończył, odezwała się pani Sullivan, wciąż radośnie uśmiechnięta.
- Wyzywam każdego, kto ośmieli się twierdzić, że moi synowie nie są najmądrzejsi na świecie – powiedziała. – Arty, przeszedłeś sam siebie.
- Daleki jestem od wychwalania moich młodszych braci – odezwał się najstarszy z braci Sullivanów, Ed. – Ale to było mistrzostwo świata.
(Ed był podobno największym sztywniakiem z nich wszystkich)
Wujek Trip mnie trącił.
- Nie codziennie ktoś pisze wiersz na twoją cześć, prawda?
Parsknęłam sztucznym śmiechem, ale na nic więcej nie było mnie stać.
Tommy i ja wciąż staliśmy ramię w ramię, nie patrząc na siebie, byłam jednak niemal pewna, że się uśmiechał, kiedy zwrócił się do mnie przez zaciśnięte zęby.
- Jesteś przerażona, prawda? – powiedział.
- Arthur tego nie napisał – ja także ledwo poruszałam ustami. – Słyszałam to już w 1997 roku, w wykonaniu niejakiego Roya Ziemniaka.
Tommy zachichotał.
- Wyżebraj, pożycz, ukradnij – powiedział. – Cały Arthur.
Po chwili dodał:
- Świetnie sobie radzisz. Wiem, że to niełatwe.
Obrócił się ku mnie i spojrzeliśmy sobie prosto w oczy. W tej chwili jego twarz była mi tak bliska; może wydawała się taka na tle wszystkich innych, które dzisiaj zobaczyłam, ale ta bliskość mnie zaskoczyła. Niebieskie oczy Tommy’ego, zmarszczki w ich kącikach, jego zmierzwione, falujące jasnobrązowe włosy, jasnoróżowe usta, w tej chwili spierzchnięte, do których tyle razy w ciągu minionych kilku miesięcy przywierałam swoimi wargami – jego rysy przynosiły ulgę. O wiele trudniejsze było powstrzymanie się przed dotknięciem, kiedy znajdował się na tyle blisko, że mogłam to zrobić, przyłożyć dłoń do jego policzka lub szyi, nachylić się i pocałować go, objąć go ramionami i czuć, jak on odwzajemnia uścisk. Ulgę przynosiła też świadomość, że w końcu – jeśli nie dzisiaj, to wkrótce i jeszcze długo, długo potem – znowu będziemy sam na sam, będziemy mogli rozmawiać o innych albo nie rozmawiać wcale, tylko po prostu być razem bez tych wszystkich ludzi. Czułam, że spotkało mnie takie szczęście, niemal cud, że spośród zebranych na werandzie właśnie on był moim partnerem. Nie Arthur, Bogu niech będą dzięki, nie John czy Ed, ale Tommy – to Tommy należał do mnie.


******************


Na kolację do restauracji wyruszyliśmy odrobinę niezorganizowanym pochodem. Kiedy minęliśmy sosnowy zagajnik po prawej stronie, moim oczom ukazał się kompleks domów. Z największego z nich również wylewał się potok mężczyzn, kobiet i dzieci, na czele których kroczył siwowłosy osiemdziesięciolatek utykający na prawą nogę, wsparty o zakrzywioną laskę z ciemnego drewna, ubrany w granatowe spodnie wyszywane w nieduże zielone żółwie.
- Haroldzie, nie pozwolę, żebyś zjadł wszystkie ptysie ze słodkich ziemniaków – zawołał afektowanym tonem.
- Nawet bym się nie odważył, Wrzaskunie! – odkrzyknął Harold Sullivan.
Albo przynajmniej wydawało mi się, że takich właśnie słów użył, ale jakoś nie bardzo chciało mi się  wierzyć, dopóki w restauracji nie wylądowałam obok tegoż właśnie mężczyzny.
Ze środka sali na cztery strony świata rozchodziły się cztery długie stoły, które kierowały każdego na swoje miejsce. Pani Sullivan skierowała dzieci do jednego ze stołów, swoich synów i ich żony w różne miejsca, bynajmniej nie koło siebie, na koniec skupiła swoją uwagę na Tommym i mnie.
- Tommy, usiądź koło pani deWolfe, już nie może się doczekać, żebyś opowiedział jej o mordercach, których złapałeś. Megan, ty siadaj tutaj – wskazała na przedostatnie miejsce przy stole. – Nie lubię, kiedy pary siedzą obok siebie. To takie nudne, nie sądzisz?
Skinęłam głową, nie mogąc sobie przypomnieć, kiedy po raz ostatni ktoś wskazał mi miejsce, które mam zająć.
Kiedy wszyscy zajęli już swoje miejsca, siedzący obok mnie właściciel spodni w zielone żółwiki wyciągnął do mnie rękę.
- Wrzaskun Higginson – powiedział.
- Megan Hunt.
Gdy wymienialiśmy uściski dłoni, czułam się poniekąd dumna, że nie parsknęłam śmiechem ani nawet nie drgnęły mi wargi.
Na przystawkę w płytkich białych miseczkach podano krem z porów ozdobiony źdźbłami szczypiorku.
- Margo – zwrócił się do mnie Wrzaskun, czy może raczej pan Higginson; naprawdę nie wiedziałam, jak powinnam do nich wszystkich zwracać. – Często bywasz w Door Country?
Nie poprawiłam go.
- Prawdę mówiąc, jestem tutaj po raz pierwszy, ale miejsce warte jest reputacji, z której słynie.
- Trudno wyobrazić sobie lepszy dzień – Wrzaskun potrząsnął głową. – Jest absolutnie cudownie.
Zastanawiałam się, czy przydzielając mi miejsce, matka Tommy’ego skazywała mnie na banicję, okazało się jednak, że sama zasiadła po drugiej stronie stołu, tyle że o jedno krzesło dalej (żeby mieć mnie na oku? Nie, idiotka ze mnie).
Maj Sullivan toczyła niezwykle wciągającą rozmowę z Wrzaskunem Higginsonem, kiedy nagle z uśmiechem spojrzała na mnie i powiedziała:
- Włosi mawiają, że goście są jak ryby – pani Sullivan uśmiechnęła się złośliwie. – Po trzech dniach zaczynają cuchnąć.
Natychmiast szybko policzyłam, że skoro przyjechaliśmy z Tommym i Lacey w piątek i planujemy wyjechać w poniedziałek, spędzimy tu nie więcej niż trzy dni. Chociaż to tylko ja i Lacey byłyśmy gośćmi, Tommy należał do rodziny.

Przez całą kolację kiwałam głową w – mam nadzieję – odpowiednich odstępach czasu, uśmiechałam się, kiedy oni się uśmiechali, śmiałam, kiedy oni wybuchali śmiechem, nawet odpowiedziałam na pytanie o moje muzyczne upodobania.
- Margo, wolisz muzykę klasyczną czy raczej z okresu romantyzmu? – zapytał Wrzaskun.
- Zawsze lubiłam Piątą Mahlera – odparłam.
Najpierw byłam wstawiona, potem już porządnie pijana, w sposób, w jaki nigdy wcześniej mi się to nie przydarzyło. Kelnerzy i kelnerki, z których większość nie mogła mieć więcej niż czternaście lat, szczodrze i często uzupełniali nasze kieliszki. Po raz drugi wybrałam się do łazienki, gdy właśnie podawano kawę i deser, i kiedy szłam, zaczęło mi się kręcić w głowie.
Za jadalnią znajdował się salon. Ściany jego i korytarza prowadzącego do łazienki były gęsto pokryte oprawionymi w ramki fotografiami w większości czarno-białymi: mieszkańcy Halcyon trzymający świeżo złowioną rybę lub grający w tenisa. Na jednym ze zdjęć była pani Sullivan, trzymająca za rączkę małego chłopczyka, którym równie dobrze mógł być Tommy. Stali na werandzie, jak sądzę tegoż właśnie budynku. Pani Sullivan nie należała do piękności, ale miała ciemne włosy i była atrakcyjna, o gładkiej, pozbawionej zmarszczek twarzy i z łobuzerskim błyskiem w oku. Wracając z łazienki, przyglądałam się zdjęciu, kiedy nie wiadomo skąd pojawiła się jakaś kobieta i chwyciła mnie w objęcia.
- Tak się cieszę, że wreszcie mogę cię poznać! – wykrzyknęła.
Nawet kiedy uwolniła mnie z jednostronnego uścisku, nie przestała mocno ściskać mnie za ramię, wpatrując się we mnie z entuzjazmem. Miała bardzo jasne blond włosy ściągnięte w kucyk, duże przednie zęby i opaloną skórę; była śliczna, ale w tej chwili znajdowała się zdecydowanie za blisko mnie.
- Słyszałam o sprośnym wierszyku, który napisał Arthur, i jestem wprost oburzona. Siedziałam z dzieckiem w pokoju, ale gdybym tam była, nigdy bym mu na to nie pozwoliła. Na pewno uważasz,  że jesteśmy najbardziej skandaliczną rodziną na całym świecie.
Nagle jej oczy zrobiły się wielkie i nie przesadzę, mówiąc, że zaczęła wrzeszczeć.
- Och, nie masz pojęcia, kim jestem! Niech mnie licho! – zaczęła się śmiać, przykładając dłoń do piersi. – Jestem Jadey! Żona Arthura! Jestem Jadey Sullivan! Och, Megan, musisz mi wybaczyć moje skandaliczne zachowanie!
- To prawdziwa przyjemność cię poznać – słyszałam w swoim głosie wylewność, rzecz zdecydowanie mi obcą. – Ale twój mąż zapomniał, że jest też odmienne zakończenie limeryku – zarówno słowa „odmienne”, jak i „limeryk” były trudne do wymówienia i rozpierała mnie duma, że mi się udało. – Są dwie wersje. Wiedziałaś, że poślubiłaś plagiatora?
Jadey przyjrzała mi się uważnie.
- O słodki Jezu, jesteś pijana? – stwierdziła.
Pokręciłam przecząco głową, ale ona nie dała się zmylić.
- Och, ja też bym była na twoim miejscu! Na pewno wychodzisz z siebie! Mogę sobie tylko wyobrazić, czym jest dla ciebie ten weekend. Tak okropnie z ciebie pokpiwają, prawda? Przez pierwszy rok małżeństwa byłam wciąż na granicy łez, a przecież dorastałam z Sullivanami! Och, nienawidziłam ich wszystkich, a kiedy Arthur zmusił mnie, żebym za niego wyszła, myślałam sobie: „Jadey, czyś ty oszalała? Przecież wiesz, że ta rodzina, to jedna wielka banda!”.
Czy Jadey oszalała? Przebywałam w jej towarzystwie zaledwie minutę, a już czułam, że mogłabym poprawnie odpowiedzieć na to pytanie.
- Nigdzie się nie ruszaj – powiedziała. – Idę po Tommy’ego. Moje biedactwo, jesteś pijana jak prosię.
Ponieważ rzeczywiście byłam pijana, nie miałam nic przeciwko, żeby tam sobie stać i nic nie robić. Patrzyłam na srebrny puchar stojący nad kominkiem – miał prawie pół metra wysokości – i kiedy Tommy z Jadey następującą mu na pięty wychynął z jadalni, trzymałam puchar w objęciach, wpatrując się w niego w skupieniu.
- Gdzie jest twoje nazwisko? – zapytałam Tommy’ego, a on był jednocześnie rozbawiony i zaniepokojony.
- Odstawmy to na miejsce, mała złodziejko – wyjął mi puchar z rąk i odstawił nad kominek. – Powiedz Maj, że Megan zapadła na jakąś dziecięcą chorobę – zwrócił się do Jadey.
- Na przykład ma kolkę, Tom? – wykrzywiła się do niego Jadey, a on machnął lekceważąco ręką.
- Wymyśl coś, odprowadzę ją do domu.
Jadey położyła ręce w miejscu, gdzie ramiona przechodzą mi w szyję; kiedy tak stała, wyglądała jak połączenie babuni, która chce mnie uszczypnąć w policzki, i kochanki pragnącej mnie pocałować.
- Megan, zostaniemy najlepszymi przyjaciółkami – oznajmiła. A potem zniżyła głos. – Ginger i Nun to nudziary. Nie mają złych zamiarów, ale to histeryczki. Ale słyszałam o tobie – znowu mówiła szybciej i głośniej – i od razu wiedziałam. Pomyślałam sobie: „Megan to dziewczyna z mojej bajki”.
Co Jadey o mnie słyszała? I kiedy – dzisiaj czy wcześniej – a poza tym, od kogo?
- Wyglądasz na wyjątkową osobę – powiedziałam, a Tommy wybuchnął śmiechem.
- Nigdy tak się nie zachowuje – zwrócił się do Jadey. – Poważnie, wcześniej jej takiej nie widziałam.
- Jest urocza – powiedziała Jadey i przytrzymała dla nas drzwi, gdy wychodziliśmy z restauracji. – Tom, uważaj, żeby się nie przewróciła.
Wyłożony płytkami chodnik oświetlały tylko gwiazdy i półksiężyc, a odległość, jaką musieliśmy pokonać, wydawała się dużo większa niż ta, którą przeszliśmy, idąc na kolację. Tommy jedną ręką obejmował mnie w pasie, drugą podtrzymywał za łokieć.
- Ostrożnie, imprezowiczko – powiedział. – Czy towarzystwo Wrzaskuna Higginsona było aż tak okropne?
Mijaliśmy rodzinny kompleks usytuowany najbliżej restauracji.
- Pójdziemy popływać? – spytałam.
- To chyba nie jest najlepszy pomysł.
- Podobno to ty jesteś rozrywkowy – dźgnęłam go w żebra. – Zabawowy Tommy. Teraz się boisz? Pamiętasz, jak mi mówiłeś, że boisz się ciemności?
- Staram się jakoś trzymać ze względu na moją ululaną dziewczynę.
- Wiem, że boisz się ciemności. A teraz nie mogę cię ochronić, ponieważ – przypomniałam sobie słowa Jadey – jestem pijana jak prosię.
- Nie da się ukryć – powiedział Tommy. – Teraz tylko się zastanawiam czy upijasz się fajnie, czy też niefajnie.
- Jak pozwolisz mi popływać – odezwałam się – będę naga i będziemy mogli się kochać pod wodą.
- O rany! – jęknął. – Okej, doszedłem do wniosku, że powinnaś zostać alkoholiczką. Jesteś wspaniałą pijaczką.
- To mój pierwszy raz.
- Wybacz, ale trochę za późno, żebym dał się na to nabrać.
- Nie, nie – powiedziałam. – Pierwszy raz, kiedy jestem tak bardzo pijana.
- Cóż, zachowujesz się jak doświadczony zawodnik.
- Nie, szczerze! Widzę, że nie wierzysz, ale mówię prawdę.
- Problem w tym, że nie wiem, kiedy wrócą pozostali – powiedział, kiedy dotarliśmy do domu. -  A jeśli będziemy się pluskać po tym, jak Jadey powiedziała Maj, że źle się poczułaś…
- Chyba nie boisz się ciemności – stuknęłam koniuszkiem palca w czubek nosa Tommy’ego. – O mój Boże, ty się boisz swojej matki! – wykrzyknęłam radośnie.
- Też byś się bała - roześmiał się. – Bardzo podoba mi się twoja propozycja kochania się pod wodą – powiedział. – Ale może wejdziemy do domu?
- Zróbmy to tutaj – wyślizgnęłam się z jego objęć i położyłam się na trawie. Była chłodna, a jej źdźbła odrobinę lepkie.
- Wielki Boże, kobieto – powiedział Tommy. – Kim ty jesteś?
Pozbierał mnie z ziemi i na wpół zaniósł, na wpół zaciągnął przez trawnik do domu. Wewnątrz nie paliło się żadne światło, ale Tommy najpierw położył mnie na łóżku, a dopiero potem sięgnął do kontaktu.
- Za sekundę wracam – powiedział. – Muszę iść do łazienki.

Kiedy wyszedł pomyślałam o tym, co zrobimy po jego powrocie, ale to była moja ostatnia myśl, ponieważ gwałtownie usnęłam. Jak powiedział mi Tommy następnego dnia rano, kiedy wrócił do domu, ja spałam jak zabita, nieświadoma niczego.

poniedziałek, 6 kwietnia 2015

Rozdział 14. Powrót do korzeni



W życiu każdej pary przechodzi taka chwila, kiedy trzeba poznać rodziców swojego partnera. Oczywiście poznałam już rodziców Tommy’ego, ale to było 15 lat temu, więc oczywiste było to, że musieliśmy odwiedzić ich ponownie teraz, kiedy znów byliśmy razem. Jak się domyślacie, nie byłam z tego powodu zachwycona. Tommy miał dużą rodzinę i tak naprawdę, spośród jego trzech braci i siostry, lubiłam tylko Laurę. Ale ona, jak zapewne wiecie, nie żyje, więc nie było nic co skusiłoby mnie na spotkanie z rodziną Tommy’ego. Co więc jednak sprawiło, że zgodziłam się tam pojechać? Oczywiście Tommy i jego błagania. Tygodniami przekonywał mnie, że musimy pojechać do jego rodziców, a dodatkowo, w tym roku przypadała pięćdziesiąta rocznica ich ślubu. Nie miałam wyboru i musiałam się zgodzić. To miał być weekend bez kłopotów, bez pracy, bez raka. Tylko ja, Tommy i Lacey.
Jak się dowiedziałam, rodzice Tommy’ego przenieśli się do miejscowości Halcyon w stanie Wisconsin, gdzie zamieszkali w kupionym czterdzieści lat temu domu, w którym kiedyś spędzali wakacje.
Dla matki Tommy'ego kupiłam bazylię w małej doniczce z terakoty, ale już mniej więcej w połowie drogi do Halcyon zaczęłam się zastanawiać, czy dokonałam właściwego wyboru. Te wątpliwości pojawiły się, kiedy zaczęło do mnie docierać, że Halcyon w stanie Wisconsin nie jest, jak wcześniej zakładałam w oparciu o rzucane mimochodem uwagi Tommy'ego, miastem. Okazało się, że jest to raczej grupa domów usytuowanych na prawie trzystuhektarowej połaci ziemi rozciągniętej na wschodniej części półwyspu.
- Spędzaliśmy tutaj dwa i pół, trzy miesiące w roku, więc ubawu było zawsze po pachy, i to nie tylko wśród dzieciaków, dorosłym też odbijało - zaczął opowiadać Tommy, kiedy powoli zbliżaliśmy się do celu naszej podróży. - Wlali w siebie po kilka ginów z tonikiem i hulaj dusza. Znasz te różowe flamingi, ogrodowe ozdóbki?
Kiedy byłam w pierwszej klasie liceum, nasza sąsiadka, pani Falke, postawiła dwa takie w swoim ogródku.
- Yhm - mruknęłam tylko.
- No więc, nasi sąsiedzi, Billy i Francie Niedleff kupili dwa w mieście i postawili przed naszym domem. Jak tylko dowiedzieliśmy się, czyja to sprawka, nasza matka zapałała rządzą zemsty i którejś nocy pod osłoną ciemności przyczepiła je na dziobie łodzi pana Niedleffa. Kilka dni później pani Niedleff postawiła je w naszym ogrodzie, oba w czapkach baseballowych Coubsów, takich malutkich, który sama zrobiła z tektury, bo tata zwyczajnie nie znosi Cubsów. I tak w kółko, przez całe lato, aż błazenada sięgnęła zenitu, kiedy tato którejś nocy poszedł do łazienki, a tam znalazł w wannie żywego flaminga - Tommy zachichotał. - Mówię wam, nie wiem, kto był bardziej przerażony: tato czy biedny flaming.
- Ale co z nim zrobiliście? Chyba go nie zatrzymaliście? - dopytywała Lacey.
- Och, wzięli go do zoo w Greek Bay następnego dnia. Ale wcześniej zdążył wyrżnąć w łazience imponującą kupę, no, ale w końcu był przecież w toalecie. Czyż można mieć do niego pretensję?
Tommy i Lacey wciąż chichotali, a ja tymczasem podziwiałam widok za szybą. Mijaliśmy wysokie, smukłe brzozy i wraz ze stresem spowodowanym zbliżającym się spotkaniem zaczęłam czuć niepokój. Jazda z Filadelfii zajęła siedem godzin. Minęła trzecia, kiedy skręciliśmy w plątaninę węższych dróg, aż wreszcie dotarliśmy do tej, która prowadziła do letniego domu rodziców Tommy'ego. Poprzez drzewa widziałam jezioro Michigan, wciąż odległe, ale błękitne i połyskujące w słońcu. Tommy zjechał z drogi i skręcił na soczystą zieloną łąkę, na której tu i ówdzie rosły klony i iglaki, a także stały nieregularnie rozrzucone budynki o białych ścianach i różnej wielkości.
- Kochane, stare Halcyon - powiedział Tommy i zaczął gwałtownie trąbić. Wskazał największy budynek. - To Alamo, dom moich rodziców, tam będziemy spać - uśmiechnął się i wskazał na budynek obok. - Widzicie tamten budynek? Tam zapaliłem swojego pierwszego jointa i o mało nie puściłem wszystkiego z dymem.
Wystawiłam głowę przez okno i zobaczyłam, że ktoś wyłonił się z największego domu i zmierza ku nam, ktoś niezwykle podobny do Tommy'ego, tylko z nieco ciemniejszymi włosami. Tommy jechał prosto na niego - chyba z trzydzieści kilometrów na godzinę, niezbyt szybko, ale też nie powoli, zważywszy na odległość - a im bliżej podjeżdżał, tym szerzej nadchodzący facet się uśmiechał. Szedł z całkowitą nonszalancją, i w ostatniej sekundzie, kiedy zaczynałam nerwowo mrugać, Tommy nacisnął pedał hamulca.
- Ale z ciebie tchórzliwa baba, Tom! - krzyknął mężczyzna. Tommy zaparkował samochód obok srebrnego audi, a mężczyzna podszedł do drzwi z mojej strony i opierając ramiona na dachu, zajrzał przez moje otwarte okno.
- Więc to ty jesteś powodem, dla którego nie dane nam było oglądać Tommy'ego od dwóch lat – powiedział, a ja zastanowiłam się, czy naprawdę mnie nie poznał, czy tylko udaje. - Teraz już rozumiem, dlaczego.
- Odwal się, zboku - odezwał się Tommy głosem tak uszczęśliwionym, jakiego nigdy wcześniej u niego nie słyszałam. - Megan, Lacey, to mój brat, Arthur. Uścisnęliśmy sobie dłonie przez okno.
- Podziwiam cię - powiedział Arthur. - Nie każda kobieta chce się spotykać z niedorozwojem. Tommy wysiadł już wtedy z samochodu i zanim się zorientowałam, co się dzieje, zaatakował Arthura z boku i obydwaj zaczęli się tarzać po trawie okładając się i zanosząc ze śmiechu. Otworzyłam drzwi i wysiadłam, Lacey zrobiła to samo; zapach, ten słodki zapach północnego Wisconsin. Na grządce wokół domu rosły barwinki, a trawa była tak zielona, że zapragnęłam zdjąć szpilki. Obeszłam największy dom. Jakieś siedem metrów przede mną w trawie biegł chodnik, a ze czterdzieści metrów dalej, u stóp trawiastego zbocza znajdowała się wąska kamienista plaża i woda. W jezioro wchodził długi pomost. Na jego końcu dostrzegłam postaci leżące na ręcznikach bądź siedzące na leżakach. Na wodzie unosiła się tratwa, z której ktoś właśnie skakał. Był to ktoś młody, na oko w wieku Lacey, co mnie ucieszyło. Lacey przynajmniej będzie miała towarzystwo.
Kiedy wróciłyśmy do samochodu, Tommy i Arthur podnieśli się i szli ku nam, obaj jednakowo zdyszani.
- Megan, chciałabyś się czegoś napić? Mamy piwo – oznajmił Arthur, uśmiechając się do mnie, a ja pokręciłam głową. –  Maj powiedziała, że obiad będzie dopiero za pół godziny – Maj, to ich matka. Tommy nigdy nie wyjaśnił, dlaczego mówią do niej po imieniu, a ja nie pytałam.
- Chciałabym pójść do pokoju i trochę się odświeżyć, jeśli to nie problem – uśmiechnęłam się.
- Jasne. Chodźcie za mną – Arthur machnął ręką, a my posłusznie ruszyliśmy za nim.
Dom był ogromny, urządzony z klasą, aczkolwiek tanio. Uroku dodawały mu ogromne okna, sięgające od sufitu, do prawie samej podłogi, przez które wpadały promienie słoneczne. Zastanawiałam się, jak to możliwe, że Tommy nigdy wcześniej mnie tu nie zabrał?
Kiedy wyszłam z pokoju, Tommy i Arthur siedzieli w salonie, gdzie Arthur pokazywał Tommy'emu artykuł w jakiejś mniej znanej gazecie, a ponieważ mnie to nie interesowało, nie spytałam o temat artykułu. Nawet gdyby mnie to ciekawiło, nie miałabym okazji się o nic dowiedzieć, bo w momencie, w którym weszłam do pokoju, usłyszałam kroki na schodach wiodących na werandę i głos, dystyngowany, należący do pani w średnim wieku.
- Ram-tam-tam - rozległ się okrzyk. - Wyczuwam świeżą krew natrętnej dziewczyny.
- Czy mam się zwracać do twojej mamy po imieniu, czy raczej proszę pani? - zapytałam szeptem.
Tommy skierował się na werandę, ja ruszyłam za nim.
- Hej, Maj, Megan chce wiedzieć, czy ma do ciebie mówić po imieniu, czy raczej proszę pani?
- Tommy - syknęłam.
Jego matka się roześmiała.
- To zależy - odparła. - Zobaczymy, na ile Megan przypadnie mi do gustu.
Oni naprawdę mnie nie poznają - odetchnęłam z ulgą. Chciałam zapomnieć o przeszłości, a rozpamiętywanie tego co było kiedyś, na pewno by nie pomogło. Póki co, kobieta nie spojrzała na mnie, tylko ujęła Tommy'ego pod brodę - zdziwiłam się, że Tommy i jego matka się nie objęli - i obrzuciła go badawczym spojrzeniem.
- W tej fryzurze wyglądasz jak Żyd - powiedziała ciepło.
Tommy roześmiał się bez wahania - i chyba szczerze.
- Hej, ja mam przynajmniej włosy, czego nie można powiedzieć o twoim najstarszym synu.
Ale ona podeszła już do mnie; bez śladu zakłopotania czy choćby słowa przepraszam taksowała mnie wzrokiem.
- No, no, niebrzydka jesteś.
Postąpiłam krok do przodu i wręczyłam jej doniczkę z bazylią.
- Bardzo dziękuję, że zgodziła się pani gościć mnie i moją córkę.
- Megan przywiozła ci marihuanę domowego chowu - powiedział Tommy. - W Filadelfii mają najlepszą.
- To bazylia - wyjaśniam pośpiesznie.
Pani Sullivan zwróciła się do Tommy'ego:
- Na pewno żałujesz, że to nie marihuana - powiedziała, a w jej głosie znać było dumę, która jeszcze urosła, kiedy zwróciła się do mnie. - Moi synowie to niepoprawne łobuzy, z wyjątkiem Eddiego, który jest grzeczny jak prymus...
Matka Tommy'ego zdążyła streścić mi pół historii rodu Sullivanów, kiedy Tommy powiedział, że trzeba dać mi odpocząć po męczącej podróży. Posłałam mu pełne wdzięczności spojrzenie.
W pokoju, który przydzieliła mi matka Tommy'ego, znajdowały się dwa jednoosobowe łóżka, minilodówka, z której Tommy od razu wyjął sobie piwo, i szafa, w której poza kilkoma metalowymi wieszakami nic nie było. Z dwóch łóżek, tylko jedno miało pościel. Tommy usiadł w rogu łóżka, a ja zajęłam się rozwieszaniem swoich ubrań.
- Idealnie - powiedział. - Bałem się, że umieści cię z jakimś skrzeczącym bratankiem albo bratanicą, ale jesteś tu sama, możesz sobie czytać, spać... - uśmiechnął się. - Przyjmować nocnych gości.
- Na to nie licz - powiesiłam bluzkę na wieszaku. - Nie mam zamiaru ryzykować, że twoja mama nas nakryje. Gdzie śpi Lacey?
- Cóż, ona nie miała takiego szczęścia jak ty. Jest w pokoju obok ze swoimi kuzynami.
Westchnęłam. Nadal było mi trudno przyzwyczaić się do myśli, że rodzina Tommy'ego była również rodziną Lacey. Dziękowałam Bogu, że ona o tym nie wiedziała. Zastanawiałam się, czy kiedykolwiek powiemy jej prawdę i doszłam do wniosku, że lepiej, jeśli się nie dowie. To zmieniłoby całe jej życie. Wiadomość, że jej ojciec nie jest jej ojcem... nikt nie przyjąłby tego dobrze.
- Przywoziłeś do Halcyon inne dziewczyny? - spytałam zupełnie z innej beczki.
- Czy to zaszyfrowane pytanie, z iloma spałem? Możesz mnie zapytać wprost.
- To nie był żaden szyfr, ale skoro sam zacząłeś...
- Z jedenastoma - powiedział. - Przed i po Nowym Yorku. A ty? Ilu miałaś facetów?
- Licząc z tobą, sześciu.
- Twój były mąż, ja, i...
- Mój drugi mąż Aiden; przyjaciel z pracy, Peter, ale to było jednorazowe.
- Co się z nimi stało?
- Obaj nie żyją. Aiden zginął w katastrofie lotniczej, a Peter miał wypadek na łodzi.
- Przykro mi - szepnął Tommy.
- Ta, mnie też.
- To czterech, zostało jeszcze dwóch - uśmiechnął się Tommy, próbując mnie rozweselić.
- Przez pewien czas spotykałam się z agentem FBI, Derekiem Amesem, ale to był krótki związek.
- Byłaś z Amesem? Uprawiałaś seks z Amesem? - Tommy w ogóle nie wydawał się zazdrosny, tylko zwyczajnie ubawiony. - O rany. Derek chyba jest, bez przesady, najnudniejszym facetem na całej kuli ziemskiej. Nie zrozum mnie źle, jest w porządku, ale nudniejszy od zmywarki. Jaki był?
- Dlaczego chcesz o tym rozmawiać?
Jak się dowiedziałam, Tommy i Derek prowadzili razem sprawę w Nowym Yorku. Obaj nie przypadli sobie do gustu.
- To znaczy, że był zły, czy też raczej dobry? - dopytywał Tommy.
- Był w porządku - odparłam. - Masz rację, że jest miły, i masz też rację, że jest nudny.
- Daleko mu do Tommy'ego Sullivana?
Podeszłam do niego i objęłam go. Wciąż siedział, mógł więc wtulić twarz w moje piersi.
- Jest tylko jeden Tommy Sullivan - powiedziałam. - Dzięki Bogu - nie mogłam się powstrzymać, żeby tego nie dodać.
- A ten ostatni facet?
- Nazywał się David Faukler. Spotykaliśmy się w college'u. Na pewno go nie znasz. Był w pewnym sensie hippisem, ale też niezwykle poważnym człowiekiem.
- A w łóżku?
- Tommy, proszę cię.
- Próbuję wyrobić sobie pełny obraz Megan. Żeby iść w przyszłość, najpierw trzeba uszanować przeszłość.
Łagodnie odchyliłam mu głowę do tylu, żebyśmy mogli na siebie popatrzeć, po czym go pocałowałam.

- Idę sprawdzić, co u Lacey - mruknęłam i wyszłam z pokoju czując, że to będzie długi weekend.

poniedziałek, 26 stycznia 2015

Rozdział 13. Ocalone życie


Zmiany. Nie lubimy ich, obawiamy się. Ale nie możemy ich powstrzymać. Albo dostosujemy się do zmian, albo zostajemy w tyle. Dorastanie boli – ktokolwiek wam powie, że tak nie jest, kłamie. Lecz prawda jest taka: czasem im bardziej coś się zmienia, tym bardziej jest jak przedtem. Zdarza się, że zmiany są dobre. Czasem, zmiana jest wszystkim.


***********


Siedziałam w przychodni oddzielona od innych pacjentów zasłoną, a pielęgniarka usiłowała wbić się w moją żyłę. Musiała dopiero zacząć pracę, bo niezbyt jej to wychodziło. Po pięciu próbach dałam za wygraną.
- Mogę? – spytałam, wyciągając rękę po igłę. – Byłam lekarzem, wiem jak zrobić wkłucie – powiedziałam, kiedy dziewczyna nie dała mi sprzętu. Spojrzałam na nią wyczekująco wzrokiem, który nie znosił sprzeciwu.
- Proszę – poddała się w końcu i odwróciła się.
- Zaczekaj – krzyknęłam za nią. – Podejdź do mnie. Pokaże ci, jak to się robi – uśmiechnęłam się do niej, a kiedy do mnie podeszła, jednym gładkim ruchem wbiłam igłę, trafiając w żyłę.
- Jak…? – spytała zafascynowana pielęgniarka.
- Lata praktyki – uśmiechnęłam się do niej.


I tak, raz w miesiącu przez godzinę siedziałam w przychodni rozmyślając o swoim życiu. Myślałam o tym, jak przez piętnaście lat ukrywałam sekret, który w końcu wyszedł na jaw; o tym, że mężczyzna mojego życia znów się w nim pojawił, a ja musiałam go przy sobie zatrzymać; o tym, jak, i czy w ogóle, powiedzieć córce, że jej ojciec wcale nie jest jej ojcem i w końcu o tym, jak bardzo boję się zmian. A w końcu jedyne co w życiu jest pewne, to właśnie zmiany…


*****************


Od Tamtego dnia minęły dwa miesiące. Nasze fizyczne rany się zagoiły, ale psychiczne wciąż były rozdrapywane. W moim przypadku były to nieprzespane noce, spowodowane widokiem stojącego nade mną mordercy po każdym zamknięciu oczu, oraz patrzenie na bliznę pozostawioną przez skalpel. Kate zachowywała się podobnie, z tym, że ja swoją bliznę mogłam zakryć ubraniem i nie patrzeć na nią cały dzień. Ona musiała znosić jej widok 24 godziny na dobę, z wyjątkiem chwil, w których przeprowadzała sekcję zwłok, co ostatnio zdarzało się coraz częściej. Rozumiałam ją. Kiedy zakładała lateksowe rękawiczki stawała się zupełnie innym człowiekiem, znów była sobą. Po Tamtym dniu coś w niej pękło. Zmieniła się. Nie była już tą Kate, którą znałam i było mi z tym źle. Obwiniałam się o to, co się stało. W końcu próbowała mnie uratować, a tymczasem sama skończyła jako ofiara.


Raźnym krokiem weszłam do kostnicy, gdzie czekały na mnie zwłoki. Kiedy przekroczyłam próg pomieszczenia, stanęłam jak wryta.
- Kate, jestem w stanie wiele zrozumieć i jestem osobą niezwykle tolerancyjną, ale myślę, że nekrofilia do ciebie nie pasuje – powiedziałam spokojnie, patrząc jak Kate robi usta-usta nieboszczykowi. – Mówię poważnie. Sergei nie byłby zadowolony, gdyby cię teraz zobaczył.
- Na miłość Boską – krzyknęła Kate. – On żyje! Zadzwoń po pogotowie!
Otworzyłam usta ze zdziwienia. Nieczęsto zdarzało się, że przywozili do nas żywe osoby. No dobra, raz była taka sytuacja, ale żeby tak po raz kolejny? Jak w transie wybrałam numer pogotowia i opowiedziałam, co się stało. Kiedy skończyłam rozmowę, Kate uciskała mu klatkę piersiową.
- Ma niedrożność dróg oddechowych – powiedziała. – To może być skurcz oskrzeli. Gdzie ta karetka?
- Będą za pięć minut – oznajmiłam.
- Ktoś musi wykonać konikotomię. Może ty? – spytała. – Skoro już tu jesteś, możesz to zrobić.
- Okej – powiedziałam i podeszłam do mężczyzny leżącego na stole. – Znajdź mi wąską rurkę – rozkazałam i wzięłam do ręki skalpel. Zawahałam się. Odkąd zabiłam pacjentkę, nie lubiłam pracować na żywych ludziach. Powoli napięłam skórę na szyi i poprzecznie przecięłam więzadło pierścienno-tarczowe. – Potrzebuję rurki!
- Mam – krzyknęła Kate i podbiegła do mnie, wręczając mi plastikową rurkę.
- Ty to zrób – powiedziałam, wskazując na otwartą tchawicę.
- Co?
- Po prostu to zrób! Ja nie mogę, jestem przeziębiona, mogę go zarazić. Powiem ci, jak to zrobić. Weź rurkę i włóż ją w otwór. Tak, dobrze – powiedziałam, kiedy Kate zrobiła wszystko, tak jak trzeba. – A teraz zacznij dmuchać, tak, jakbyś nadmuchiwała balon, tylko delikatniej.
- Chyba się udało – powiedziała uradowana Kate, kiedy mężczyzna zaczął powoli otwierać oczy. – Już dobrze, żyjesz – uśmiechnęła się do niego, a on złapał ją za rękę, dziękując za uratowanie życia. W tym samym momencie do kostnicy wkroczyli ratownicy medyczni.
- To było ekscytujące – powiedziała Kate, kiedy zostałyśmy same.
- Tak, zapomniałam już, jak wspaniale jest ratować ludzkie życie.
- I miło jest uratować kogoś tak przystojnego.
- Czyli gdyby był brzydki pozwoliłybyśmy mu umrzeć? – spytałam, uśmiechając się.
- Oczywiście, że nie – zaśmiała się, a ja pojechałam do domu.



Tommy miał dzisiaj wrócić wcześniej i mieliśmy zjeść, od dawna wyczekiwaną, romantyczną kolację. Oczywiście przygotowaniem zajął się Tommy. Ja nie potrafiłam gotować.
- Tommy, już jestem – zawołałam, przekraczając próg naszego mieszkania.
- Okej, zaraz siadamy – krzyknął entuzjastycznie, a mnie uderzyła woń pieczonego kurczaka. Od dawna nie jadłam prawdziwej kolacji.
- Pięknie pachnie – pochwaliłam go i pocałowałam. – Aż mam ochotę na coś więcej.
- Najpierw kolacja – powiedział Tommy i odsunął mnie od siebie. Westchnęłam. Od dawna nie było między nami tak jak dawniej.
Zasiadłam do pięknie zastawionego stołu, a Tommy postawił na nim pieczeń. Jedliśmy w milczeniu. Żadne z nas nie chciało poruszać kwestii, która była nieunikniona.
- Dlaczego to przede mną ukrywałaś? – spytał z żalem Tommy, przerywając w ten sposób niezręczną ciszę. – Jak mogłaś z tym żyć przez tyle lat?
Milczałam przez chwilę, po czym wyrzuciłam z siebie wszystko to, co dręczyło mnie od piętnastu lat.
- Myślisz, że było mi z tym łatwo? Przez piętnaście lat starałam się o tobie zapomnieć, jednocześnie patrząc, jak owoc naszego związku rośnie i staje się coraz bardziej podobny do ciebie. Jak myślisz, co czułam, kiedy patrząc w jej oczy widziałam ciebie? Nie mogłam cię nienawidzić, bo w ten sposób nienawidziłabym również jej. Sprawiłeś, że moje życie było piekłem. Za każdym razem, kiedy Lacey coś się stało, modliłam się, żeby Todd nie odkrył prawdy. A kiedy już wszystko sobie poukładałam, kiedy patrząc na nią, przestawałam widzieć twoją twarz, ty wróciłeś, jak jakiś stary koszmar i sprawiłeś, że moje życie znowu stało się piekłem! A potem chciałeś mnie odzyskać i udało ci się! Rozkochałeś mnie w sobie! Miałeś się nigdy nie dowiedzieć, ale… - w kącikach moich oczu pojawiły się łzy.
- Ale, co? – spytał Tommy, otaczając się murem zbudowanym z gniewu i złości.
- Umierałam… nie mogłam pozwolić, żeby ktoś ją zabrał. Myślałam, że to koniec mojego życia i musiałam ci powiedzieć. Musiałeś poznać prawdę, bo… - rozpłakałam się. – Lacey nie jest niczemu winna.
- Lacey… - szepnął Tommy, dopiero teraz zaczynając kojarzyć fakty. – Moja babcia…
- Tak – pokiwałam głową. – Zawsze opowiadałeś jaką cudowną była kobietą. Chciałam, żeby moja… nasza córka nosiła imię kogoś wspaniałego.
Poczułam, jak coś spadło na moją stopę. To była cegła. Cegła z muru, którym otoczył się Tommy. Widziałam jak na mnie patrzył. W jego oczach znów zagościła miłość.
- Jesteś wspaniałą kobietą – powiedział w końcu. – Ale zrobiłaś coś strasznego i wybaczenie ci tego  nie będzie łatwe. To będzie bardzo trudne. Będziemy musieli pracować nad tym każdego dnia, ale chcę tego, ponieważ zależy mi na tobie. Pragnę cię całej, na zawsze ty i ja, każdego dnia. Jesteś miłością mojego życia, prawdziwą, która niszczy i buduje, sprawia, że mam ochotę żyć, gdy jesteś obok mnie i umrzeć, gdy jesteś daleko, która sprawia, że jestem tym, kim jestem i…
Przerwałam mu pocałunkiem. Podobno to najlepszy sposób na uciszenie kobiety. No proszę, na mężczyzn też działa.
- Kocham cię, Tommy. Szaloną miłością i wiem, że to trudne, ale z czasem wybaczenie przyjdzie samo, a tymczasem…
Znów go pocałowałam. Zmierzaliśmy do sypialni, zdejmując z siebie ubrania. Kiedy już prawie byliśmy w łóżku, Tommy przerwał pocałunek i odsunął się ode mnie.
- Przepraszam – szepnął. – Nie mogę. Jeszcze nie teraz – powiedział i wrócił do kuchni.
Ja tymczasem opadłam na łóżko i ściągnęłam perukę. Nie mogłam uwierzyć, że to się dzieje naprawdę.


*****************


Siedziałam w swoim gabinecie, czekając aż Ethan zdeklaruje gotowość do sekcji, kiedy w drzwiach pojawiła się Kate. Uśmiechała się.
- Chodź, nasz medyczny cud chce nam podziękować – powiedziała i opuściła mój gabinet. Zaskoczona, ruszyłam za nią.
Mężczyzna czekający na nas w recepcji był o wiele bardziej przystojniejszy, niż kiedy widziałam go po raz ostatni.
- Żywy jest dużo bardziej seksowniejszy – szepnęłam, a Kate tylko się uśmiechnęła.
- Witam, jestem doktor Murphy – podała mu rękę.
- Pamiętam cię – powiedział i przytulił ją. – Pani też dziękuję, pani doktor – uśmiechnął się i ruszył w moją stronę. Uściskał mnie i muszę się wam przyznać, że podobało mi się to tak bardzo, że przez chwilę zapomniałam o Tommym. Facet był cholernie przystojny, a jego uścisk tak przyjemny, że miałam wrażenie, że zaraz się rozpłynę. Tak się jednak nie stało. Ze smutkiem wyślizgnęłam się z jego uścisku, a on sięgnął po coś do kieszeni kurtki.
- To dla ciebie – podał mi pudełeczko. – Słyszałem, że to ty zrobiłaś cięcie.
- To nic takiego – machnęłam ręką. – Jak twoje gardło?
- Trochę boli. Poza tym, czuję się świetnie. Mam też coś dla ciebie – uśmiechnął się i podał jej pakunek. Nie czekając na nic, Kate go otworzyła. Zobaczyłam wyrzeźbioną dłoń.
- Jest piękna – zachwyciła się blondynka. – Kto jest artystą?
- Um… Ja – uśmiechnął się. – Nazwałem to: „Ręka, która leczy”. Podarowanie jej tobie wydaje się być odpowiednie.
- Dziękuję. Megan, mogłabyś… - machnęła delikatnie ręką, dając mi znak, że mam zostawić ich samych.
- Tak, jasne. Do zobaczenia później. Pamiętaj, że masz już chłopaka – szepnęłam jej do ucha i wróciłam do gabinetu.


***************


Następnego dnia był piątek. Obudziłam się obok Tommy’ego, patrząc na jego tors. Lubiłam to robić. Zwłaszcza teraz, kiedy prawie ze sobą nie żyliśmy. Leniwie przekręciłam się na drugi bok, żeby spojrzeć na wielki ścienny zegar. Nagle zerwałam się jak oparzona, co obudziło Tommy’ego. Było już po jedenastej. Oboje dawno powinniśmy być w pracy.
- Cholera – syknęłam, kiedy nie znalazłam mojej peruki. A mogłam przysiąc,  że zostawiłam ją na szafce nocnej. – Widziałeś moją perukę? – spytałam Tommy’ego, który się przeciągał.
- Jest na stoliku nocnym – mruknął.
- Nie ma jej. Pomóż mi szukać.
- Może łatwiej byłoby powiedzieć wszystkim, że masz raka? – spytał, zaglądając pod łóżko.
- Już mam – uśmiechnęłam się. – Jest.
- Rozumiem, że nie chcesz straszyć Lacey, ale po co ukrywasz to przed przyjaciółmi?
- Pogodzę się z chemią i z tym, że wszyscy prawią mi komplementy na temat moich pięknych włosów, ale nie ze współczuciem – założyłam perukę. – Zrobimy tak, jak ja chcę.
Tommy spojrzał na mnie, po czym objął dłońmi moją głowę i gwałtownym ruchem przesunął ją trochę w prawo.

- Była przekrzywiona – powiedział i znikł za drzwiami łazienki.