W sobotę wieczorem wszyscy, oprócz
dzieci, które były w swoim pokoju, zebraliśmy się na werandzie, przed domem
rodziców Tommy’ego.
- Pozwólcie zgrzybiałemu starcowi
wygłosić kilka słów – powiedział Harold Sullivan i odpowiedziały mu pohukiwania
i okrzyki zachęty. Arthur włożył palce do ust i gwizdnął. Tommy, stojący obok
drzwi, kiwnął na mnie, żebym do niego podeszła. Wślizgnęłam się między niego i
wujka Tripa, a on wziął mnie za rękę.
- Wszystko w porządku? – zapytał.
Skinęłam głową.
- To prawdziwa przyjemność dla Maj i
mnie gościć was tu wszystkich – Harold Sullivan rozejrzał się po zgromadzonych
na werandzie. – Jesteśmy naprawdę błogosławieni jako rodzina. Widząc was tu
wszystkich razem, nie potrafię wyrazić, jaka rozpiera mnie duma – powiedział, a
ja pomyślałam, że się rozpłacze. Tak się jednak nie stało. Zamiast łez na jego
twarzy pojawił się uśmiech. – Bardzo cieszymy się, że mogliśmy poznać Megan i
Lacey. Witamy was, moje drogie.
Lacey nie mogła tego słyszeć, ponieważ
znajdowała się w pokoju obok wraz ze swoimi kuzynami. Ja natomiast, słysząc te
słowa, lekko się zarumieniłam.
- Słuchajcie, słuchajcie – powiedział
Tommy i zagrzechotał lodem w szklance.
- Megan, czy myślisz, że uda ci się
okiełznać mustanga Sullivanów? – krzyknął młodszy brat Tommy’ego, John.
- Jak na razie nie została wysadzona z
siodła – odkrzyknął Tommy.
- Wysadzona, wsadzona? – ktoś wrzasnął.
Komentarz w stylu Arthura, ale równie dobrze mógł to być wujek Trip, który
dzisiejszego wieczoru zdążył już sporo wypić.
- Spokojnie – powiedział Harold. – Chcę
powiedzieć, że być może któregoś dnia i wy będziecie mieli okazję popatrzeć na
trzy pokolenia i poczuć miłość i dumę, jakie dzisiaj przepełniają mi serce.
Niech Bóg po wsze czasy błogosławi i chroni rodzinę Sullivanów i niech światło
Jego ducha spada na was wszystkich.
Wzniósł swój kieliszek, wszyscy poszli
w jego ślady, a kilka osób powiedziało: „Amen”. Na nowo rozbrzmiały rozmowy,
kiedy Arthur głośno chrząknął, a po chwili wspiął się na krzesło.
- Teraz chwila jest równie odpowiednia
jak każda inna – powiedział. – Kiedy dowiedziałem się, że Tommy przywozi do
domu swoją nową dziewczynę, chciałem ją w jakiś sposób uhonorować. Napisałem
więc wiersz – w tej chwili weranda zadrżała od głośnych, rechotliwych wrzasków,
do których dołączył nawet Tommy. Arthur wyjął z kieszeni kawałek złożonej
kartki, rozwinął ją, po czym zaraz schował z powrotem.
- Jestem pewny, że udało mi się nauczyć
go na pamięć.
- Uważaj, Szekspirze! – zawołał Tommy.
- No dobrze – Arthur przełknął i skinął
głową. – Chwileczkę, to limeryk, wspominałem już?
- Mów ten cholerny wiersz! – wrzasnął
John.
Arthur spojrzał wprost na mnie i
uśmiechnął się.
Nie jestem w stanie opisać tego, co
czułam, słysząc jego słowa. Myślę, że będzie lepiej, jeśli nie poznacie tego
wierszyka. Ja do tej pory jestem w szoku, że nie uciekłam do swojego pokoju, po
tym, jak go usłyszałam. Krótko mówiąc, był chamski i zawierał erotyczne
szczegóły.
W zapadłej ciszy słyszałam szmer
drobnych fal uderzających o brzeg jeziora i głos jednego z chłopców, mówiącego:
„Ale to moje”. Zaraz potem na werandzie rozległ się głośny ryk śmiechu, a mnie
z trudem przyszło uwierzyć, że to się śmieje Maj Sullivan. Bardzo szybko
pozostali zaczęli jej wtórować, krztusząc się i pokrzykując. Byłam pewna, że
mogłabym się rozpłakać – byłyby to łzy zaskoczenia, nie smutku czy bólu –
wiedziałam jednak, że najważniejsze jest, abym tego nie zrobiła. Głowę
trzymałam wysoko uniesioną, uśmiechając się nieco sztucznie. Zastanawiałam się
tylko, czy dzieci to słyszały?
- Bis! – krzyknęła pani Sullivan. –
Jeszcze raz!
Na wypadek, gdyby komuś coś umknęło,
Arthur zaczął od początku, a kiedy skończył, odezwała się pani Sullivan, wciąż
radośnie uśmiechnięta.
- Wyzywam każdego, kto ośmieli się
twierdzić, że moi synowie nie są najmądrzejsi na świecie – powiedziała. – Arty,
przeszedłeś sam siebie.
- Daleki jestem od wychwalania moich
młodszych braci – odezwał się najstarszy z braci Sullivanów, Ed. – Ale to było
mistrzostwo świata.
(Ed był podobno największym
sztywniakiem z nich wszystkich)
Wujek Trip mnie trącił.
- Nie codziennie ktoś pisze wiersz na
twoją cześć, prawda?
Parsknęłam sztucznym śmiechem, ale na
nic więcej nie było mnie stać.
Tommy i ja wciąż staliśmy ramię w
ramię, nie patrząc na siebie, byłam jednak niemal pewna, że się uśmiechał,
kiedy zwrócił się do mnie przez zaciśnięte zęby.
- Jesteś przerażona, prawda? –
powiedział.
- Arthur tego nie napisał – ja także
ledwo poruszałam ustami. – Słyszałam to już w 1997 roku, w wykonaniu niejakiego
Roya Ziemniaka.
Tommy zachichotał.
- Wyżebraj, pożycz, ukradnij –
powiedział. – Cały Arthur.
Po chwili dodał:
- Świetnie sobie radzisz. Wiem, że to
niełatwe.
Obrócił się ku mnie i spojrzeliśmy
sobie prosto w oczy. W tej chwili jego twarz była mi tak bliska; może wydawała
się taka na tle wszystkich innych, które dzisiaj zobaczyłam, ale ta bliskość
mnie zaskoczyła. Niebieskie oczy Tommy’ego, zmarszczki w ich kącikach, jego
zmierzwione, falujące jasnobrązowe włosy, jasnoróżowe usta, w tej chwili
spierzchnięte, do których tyle razy w ciągu minionych kilku miesięcy
przywierałam swoimi wargami – jego rysy przynosiły ulgę. O wiele trudniejsze
było powstrzymanie się przed dotknięciem, kiedy znajdował się na tyle blisko,
że mogłam to zrobić, przyłożyć dłoń do jego policzka lub szyi, nachylić się i
pocałować go, objąć go ramionami i czuć, jak on odwzajemnia uścisk. Ulgę
przynosiła też świadomość, że w końcu – jeśli nie dzisiaj, to wkrótce i jeszcze
długo, długo potem – znowu będziemy sam na sam, będziemy mogli rozmawiać o
innych albo nie rozmawiać wcale, tylko po prostu być razem bez tych wszystkich
ludzi. Czułam, że spotkało mnie takie szczęście, niemal cud, że spośród
zebranych na werandzie właśnie on był moim partnerem. Nie Arthur, Bogu niech
będą dzięki, nie John czy Ed, ale Tommy – to Tommy należał do mnie.
******************
Na kolację do restauracji wyruszyliśmy
odrobinę niezorganizowanym pochodem. Kiedy minęliśmy sosnowy zagajnik po prawej
stronie, moim oczom ukazał się kompleks domów. Z największego z nich również
wylewał się potok mężczyzn, kobiet i dzieci, na czele których kroczył siwowłosy
osiemdziesięciolatek utykający na prawą nogę, wsparty o zakrzywioną laskę z
ciemnego drewna, ubrany w granatowe spodnie wyszywane w nieduże zielone żółwie.
- Haroldzie, nie pozwolę, żebyś zjadł
wszystkie ptysie ze słodkich ziemniaków – zawołał afektowanym tonem.
- Nawet bym się nie odważył,
Wrzaskunie! – odkrzyknął Harold Sullivan.
Albo przynajmniej wydawało mi się, że
takich właśnie słów użył, ale jakoś nie bardzo chciało mi się wierzyć, dopóki w restauracji nie wylądowałam
obok tegoż właśnie mężczyzny.
Ze środka sali na cztery strony świata
rozchodziły się cztery długie stoły, które kierowały każdego na swoje miejsce.
Pani Sullivan skierowała dzieci do jednego ze stołów, swoich synów i ich żony w
różne miejsca, bynajmniej nie koło siebie, na koniec skupiła swoją uwagę na
Tommym i mnie.
- Tommy, usiądź koło pani deWolfe, już
nie może się doczekać, żebyś opowiedział jej o mordercach, których złapałeś.
Megan, ty siadaj tutaj – wskazała na przedostatnie miejsce przy stole. – Nie
lubię, kiedy pary siedzą obok siebie. To takie nudne, nie sądzisz?
Skinęłam głową, nie mogąc sobie
przypomnieć, kiedy po raz ostatni ktoś wskazał mi miejsce, które mam zająć.
Kiedy wszyscy zajęli już swoje miejsca,
siedzący obok mnie właściciel spodni w zielone żółwiki wyciągnął do mnie rękę.
- Wrzaskun Higginson – powiedział.
- Megan Hunt.
Gdy wymienialiśmy uściski dłoni, czułam
się poniekąd dumna, że nie parsknęłam śmiechem ani nawet nie drgnęły mi wargi.
Na przystawkę w płytkich białych
miseczkach podano krem z porów ozdobiony źdźbłami szczypiorku.
- Margo – zwrócił się do mnie Wrzaskun,
czy może raczej pan Higginson; naprawdę nie wiedziałam, jak powinnam do nich
wszystkich zwracać. – Często bywasz w Door Country?
Nie poprawiłam go.
- Prawdę mówiąc, jestem tutaj po raz
pierwszy, ale miejsce warte jest reputacji, z której słynie.
- Trudno wyobrazić sobie lepszy dzień –
Wrzaskun potrząsnął głową. – Jest absolutnie cudownie.
Zastanawiałam się, czy przydzielając mi
miejsce, matka Tommy’ego skazywała mnie na banicję, okazało się jednak, że sama
zasiadła po drugiej stronie stołu, tyle że o jedno krzesło dalej (żeby mieć
mnie na oku? Nie, idiotka ze mnie).
Maj Sullivan toczyła niezwykle
wciągającą rozmowę z Wrzaskunem Higginsonem, kiedy nagle z uśmiechem spojrzała
na mnie i powiedziała:
- Włosi mawiają, że goście są jak ryby
– pani Sullivan uśmiechnęła się złośliwie. – Po trzech dniach zaczynają
cuchnąć.
Natychmiast szybko policzyłam, że skoro
przyjechaliśmy z Tommym i Lacey w piątek i planujemy wyjechać w poniedziałek,
spędzimy tu nie więcej niż trzy dni. Chociaż to tylko ja i Lacey byłyśmy
gośćmi, Tommy należał do rodziny.
Przez całą kolację kiwałam głową w –
mam nadzieję – odpowiednich odstępach czasu, uśmiechałam się, kiedy oni się
uśmiechali, śmiałam, kiedy oni wybuchali śmiechem, nawet odpowiedziałam na
pytanie o moje muzyczne upodobania.
- Margo, wolisz muzykę klasyczną czy
raczej z okresu romantyzmu? – zapytał Wrzaskun.
- Zawsze lubiłam Piątą Mahlera –
odparłam.
Najpierw byłam wstawiona, potem już
porządnie pijana, w sposób, w jaki nigdy wcześniej mi się to nie przydarzyło.
Kelnerzy i kelnerki, z których większość nie mogła mieć więcej niż czternaście
lat, szczodrze i często uzupełniali nasze kieliszki. Po raz drugi wybrałam się
do łazienki, gdy właśnie podawano kawę i deser, i kiedy szłam, zaczęło mi się
kręcić w głowie.
Za jadalnią znajdował się salon. Ściany
jego i korytarza prowadzącego do łazienki były gęsto pokryte oprawionymi w
ramki fotografiami w większości czarno-białymi: mieszkańcy Halcyon trzymający
świeżo złowioną rybę lub grający w tenisa. Na jednym ze zdjęć była pani
Sullivan, trzymająca za rączkę małego chłopczyka, którym równie dobrze mógł być
Tommy. Stali na werandzie, jak sądzę tegoż właśnie budynku. Pani Sullivan nie
należała do piękności, ale miała ciemne włosy i była atrakcyjna, o gładkiej,
pozbawionej zmarszczek twarzy i z łobuzerskim błyskiem w oku. Wracając z
łazienki, przyglądałam się zdjęciu, kiedy nie wiadomo skąd pojawiła się jakaś
kobieta i chwyciła mnie w objęcia.
- Tak się cieszę, że wreszcie mogę cię
poznać! – wykrzyknęła.
Nawet kiedy uwolniła mnie z
jednostronnego uścisku, nie przestała mocno ściskać mnie za ramię, wpatrując
się we mnie z entuzjazmem. Miała bardzo jasne blond włosy ściągnięte w kucyk,
duże przednie zęby i opaloną skórę; była śliczna, ale w tej chwili znajdowała
się zdecydowanie za blisko mnie.
- Słyszałam o sprośnym wierszyku, który
napisał Arthur, i jestem wprost oburzona. Siedziałam z dzieckiem w pokoju, ale
gdybym tam była, nigdy bym mu na to nie pozwoliła. Na pewno uważasz, że jesteśmy najbardziej skandaliczną rodziną
na całym świecie.
Nagle jej oczy zrobiły się wielkie i
nie przesadzę, mówiąc, że zaczęła wrzeszczeć.
- Och, nie masz pojęcia, kim jestem!
Niech mnie licho! – zaczęła się śmiać, przykładając dłoń do piersi. – Jestem
Jadey! Żona Arthura! Jestem Jadey Sullivan! Och, Megan, musisz mi wybaczyć moje
skandaliczne zachowanie!
- To prawdziwa przyjemność cię poznać –
słyszałam w swoim głosie wylewność, rzecz zdecydowanie mi obcą. – Ale twój mąż
zapomniał, że jest też odmienne zakończenie limeryku – zarówno słowa
„odmienne”, jak i „limeryk” były trudne do wymówienia i rozpierała mnie duma,
że mi się udało. – Są dwie wersje. Wiedziałaś, że poślubiłaś plagiatora?
Jadey przyjrzała mi się uważnie.
- O słodki Jezu, jesteś pijana? –
stwierdziła.
Pokręciłam przecząco głową, ale ona nie
dała się zmylić.
- Och, ja też bym była na twoim
miejscu! Na pewno wychodzisz z siebie! Mogę sobie tylko wyobrazić, czym jest
dla ciebie ten weekend. Tak okropnie z ciebie pokpiwają, prawda? Przez pierwszy
rok małżeństwa byłam wciąż na granicy łez, a przecież dorastałam z Sullivanami!
Och, nienawidziłam ich wszystkich, a kiedy Arthur zmusił mnie, żebym za niego
wyszła, myślałam sobie: „Jadey, czyś ty oszalała? Przecież wiesz, że ta
rodzina, to jedna wielka banda!”.
Czy Jadey oszalała? Przebywałam w jej
towarzystwie zaledwie minutę, a już czułam, że mogłabym poprawnie odpowiedzieć
na to pytanie.
- Nigdzie się nie ruszaj – powiedziała.
– Idę po Tommy’ego. Moje biedactwo, jesteś pijana jak prosię.
Ponieważ rzeczywiście byłam pijana, nie
miałam nic przeciwko, żeby tam sobie stać i nic nie robić. Patrzyłam na srebrny
puchar stojący nad kominkiem – miał prawie pół metra wysokości – i kiedy Tommy
z Jadey następującą mu na pięty wychynął z jadalni, trzymałam puchar w
objęciach, wpatrując się w niego w skupieniu.
- Gdzie jest twoje nazwisko? –
zapytałam Tommy’ego, a on był jednocześnie rozbawiony i zaniepokojony.
- Odstawmy to na miejsce, mała
złodziejko – wyjął mi puchar z rąk i odstawił nad kominek. – Powiedz Maj, że
Megan zapadła na jakąś dziecięcą chorobę – zwrócił się do Jadey.
- Na przykład ma kolkę, Tom? –
wykrzywiła się do niego Jadey, a on machnął lekceważąco ręką.
- Wymyśl coś, odprowadzę ją do domu.
Jadey położyła ręce w miejscu, gdzie
ramiona przechodzą mi w szyję; kiedy tak stała, wyglądała jak połączenie
babuni, która chce mnie uszczypnąć w policzki, i kochanki pragnącej mnie
pocałować.
- Megan, zostaniemy najlepszymi
przyjaciółkami – oznajmiła. A potem zniżyła głos. – Ginger i Nun to nudziary.
Nie mają złych zamiarów, ale to histeryczki. Ale słyszałam o tobie – znowu
mówiła szybciej i głośniej – i od razu wiedziałam. Pomyślałam sobie: „Megan to
dziewczyna z mojej bajki”.
Co Jadey o mnie słyszała? I kiedy –
dzisiaj czy wcześniej – a poza tym, od kogo?
- Wyglądasz na wyjątkową osobę –
powiedziałam, a Tommy wybuchnął śmiechem.
- Nigdy tak się nie zachowuje – zwrócił
się do Jadey. – Poważnie, wcześniej jej takiej nie widziałam.
- Jest urocza – powiedziała Jadey i
przytrzymała dla nas drzwi, gdy wychodziliśmy z restauracji. – Tom, uważaj,
żeby się nie przewróciła.
Wyłożony płytkami chodnik oświetlały
tylko gwiazdy i półksiężyc, a odległość, jaką musieliśmy pokonać, wydawała się
dużo większa niż ta, którą przeszliśmy, idąc na kolację. Tommy jedną ręką
obejmował mnie w pasie, drugą podtrzymywał za łokieć.
- Ostrożnie, imprezowiczko – powiedział.
– Czy towarzystwo Wrzaskuna Higginsona było aż tak okropne?
Mijaliśmy rodzinny kompleks usytuowany
najbliżej restauracji.
- Pójdziemy popływać? – spytałam.
- To chyba nie jest najlepszy pomysł.
- Podobno to ty jesteś rozrywkowy –
dźgnęłam go w żebra. – Zabawowy Tommy. Teraz się boisz? Pamiętasz, jak mi
mówiłeś, że boisz się ciemności?
- Staram się jakoś trzymać ze względu
na moją ululaną dziewczynę.
- Wiem, że boisz się ciemności. A teraz
nie mogę cię ochronić, ponieważ – przypomniałam sobie słowa Jadey – jestem
pijana jak prosię.
- Nie da się ukryć – powiedział Tommy.
– Teraz tylko się zastanawiam czy upijasz się fajnie, czy też niefajnie.
- Jak pozwolisz mi popływać – odezwałam
się – będę naga i będziemy mogli się kochać pod wodą.
- O rany! – jęknął. – Okej, doszedłem
do wniosku, że powinnaś zostać alkoholiczką. Jesteś wspaniałą pijaczką.
- To mój pierwszy raz.
- Wybacz, ale trochę za późno, żebym
dał się na to nabrać.
- Nie, nie – powiedziałam. – Pierwszy
raz, kiedy jestem tak bardzo pijana.
- Cóż, zachowujesz się jak doświadczony
zawodnik.
- Nie, szczerze! Widzę, że nie
wierzysz, ale mówię prawdę.
- Problem w tym, że nie wiem, kiedy
wrócą pozostali – powiedział, kiedy dotarliśmy do domu. - A jeśli będziemy się pluskać po tym, jak
Jadey powiedziała Maj, że źle się poczułaś…
- Chyba nie boisz się ciemności –
stuknęłam koniuszkiem palca w czubek nosa Tommy’ego. – O mój Boże, ty się boisz
swojej matki! – wykrzyknęłam radośnie.
- Też byś się bała - roześmiał się. –
Bardzo podoba mi się twoja propozycja kochania się pod wodą – powiedział. – Ale
może wejdziemy do domu?
- Zróbmy to tutaj – wyślizgnęłam się z
jego objęć i położyłam się na trawie. Była chłodna, a jej źdźbła odrobinę
lepkie.
- Wielki Boże, kobieto – powiedział
Tommy. – Kim ty jesteś?
Pozbierał mnie z ziemi i na wpół
zaniósł, na wpół zaciągnął przez trawnik do domu. Wewnątrz nie paliło się żadne
światło, ale Tommy najpierw położył mnie na łóżku, a dopiero potem sięgnął do
kontaktu.
- Za sekundę wracam – powiedział. –
Muszę iść do łazienki.
Kiedy wyszedł pomyślałam o tym, co
zrobimy po jego powrocie, ale to była moja ostatnia myśl, ponieważ gwałtownie
usnęłam. Jak powiedział mi Tommy następnego dnia rano, kiedy wrócił do domu, ja
spałam jak zabita, nieświadoma niczego.